Opowieść, wspomnienia boguszowianina Pana dr. Alfreda Mury
Mówiono o niej pieszczotliwie. To była „Ona", „nasza gruba", „dobra gruba", „O, keby niy ta naszo gruba"...
Wyrosła pośród pięknych lasów iglastych i zagajników brzozowych obradzających obficie grzybami - gąbczakami, kozakami, prawdziwkami. Od strony południowej rozlewał swe wody uroczy, cichy staw zwany „Judoszem", zaś ich nadmiar przesyłał krętą rzeczułką do „Papieroka". Stamtąd płynęły do stawów Ośliźloka na Folwarki i Rajsa w Rowniu, by po ich opuszczeniu, już jako rzeka „Obórka", przeskoczyć łąki na „Kyncyrzu" i wpaść do Rudy.
Już na Judoszu rozpoczynało się królestwo utopków, a potrafiły one niejednego górnika, który za długo bawił w kantynie tak posmykać, że dopiero nad ranem do domu powrócił. Taki kantynę omijał odtąd z daleka. Kopalnia obecna była w życiu mieszkańców okalających ją wiosek we dnie i w nocy. Z wieczora, gdy odgłosy dnia ucichły, wzmagało się tętno maszyn parowych i przygrywało jak perkusja żabim koncertom - to była prawdziwa muzyka stawów, bardzo tu licznych.
O godzinie 6.00 rano odzywała się głosem bezwzględnie zdecydowanym kopalniana syrena na znak, że górnicy już zjeżdżają i rozpoczynają pracę. Kogo po drodze odbuczało - ten się już spieszyć nie musiał - "papióry na łopacie". Przed zjazdem górnicy modlili się przed ołtarzem swej Patronki w cechowni. Załoga kopalni dzieliła się na "wiyrch" i "dół". Ci z wiyrchu byli zaledwie tolerowani. Prawdziwi górnicy zjeżdżali na dół, pracowali na dole. Ludzie z bliska chodzili na kopalnię pieszo, ci z dalsza - z Boryni, Połomi, Szerokiej, dojeżdżali na rowerach, które stawiali na miejscu strzeżonym, w specjalnie na ten cel przygotowanych stojakach. Był to ciekawy widok - setki rowerów poustawianych jak wojsko w pododdziałach.
Każdy z górników miał zazwyczaj kawałek pola ornego, łąki. W okresach prac polowych udawał się prosto z kopalni na pole. Tam czekała go żona z obiadem, dziećmi i dobytkiem, czekały też - kosa, grabie, kopaczka i inne narzędzia niegórniczego stanu. Plony z pola służyły do wykarmienia inwentarza /kury, prosięta, koza, krowa/ i miały zasadnicze znaczenie dla przeżycia czasów kryzysowych. Przeszło połowa górników na terenach rolniczych, jak te wokół kopalni „Jankowice", to dwuzawodowcy, a właściciele kopalń takich nie kochali, ale nie mieli wyjścia, musieli ich tolerować, gdyż budowa osiedli była droga, a miejscowy nie ucieknie, nie przemieści się, jest zdany na konkretną kopalnię i wychowuje kolejną generację załogi dla niej.
Kopalnia była prawdziwą dobrodziejką. W okresie prosperity, po kryzysie, ludziom powodziło się dobrze. Zarabiali godziwie, a pieniądz miał dużą wartość. Pensję wypłacano 2 razy w miesiącu - piętnastego przedpłatę /Vorschuss/, pierwszego wypłatę /Geldtag/. W dniu wypłat uginały się pod ciężarem towaru stragany kupieckie przy kopalni. Oczy dzieci przyciągały owoce południowe: pomarańcze, banany, figi w wianeczkach - no i chleb świętojański, najmilszy przysmak dzieci. Było tam wszystko tak do jadła, do „pomaszkiecenia"...
Artykuł przedrukowany z archiwalnego numeru "Nowin"
Poniższe fotografie, jak i ich oryginalne opisy pochodzą ze zbiorów śp. Henryka Konska z Gotartowic - "Ślązaka Roku 1994".